Tradycji stało się zadość, czyli posesyjna Szczawnica

Jak zwykle po sesji nawiedziliśmy Szczawnicę liczną ekipą z EiT. Tak jak w lipcu zeszłego roku, gdy pojechaliśmy odpocząć po obronach prac inżynierskich, wylądowaliśmy na tym samym polu namiotowym poniżej dworca PKS. Było piwo, był Grajcarek, były góry. Ale po kolei...

Dla mnie ten wyjazd trwał i tak niedługo, bo o ile większość ludków pojechała nocnym autobusem w piątek, ja musiałem w sobotę odwiedzić miejsce zwane pracą. Umordowany przenoszeniem mebli między biurami, wreszcie prosto z pracy poszedłem na PKS, gdzie spotkałem Magdę i Marcina. Wsiadamy w autobus relacji Lublin-Zakopane, toczymy się do Nowego Sącza, ale pechowo, bo jeszcze w Sączu autobus się psuje. Pół godziny czekamy aż kierowca upora się z usterką, ruszamy, tylko po to by na następnym przystanku wykrzaczyć się jeszcze na godzinę. W końcu jednak jedziemy i ze sporym opóźnieniem lądujemy w Szczawnicy.

Przez to spóźnienie w Szczawnicy jestem akurat w momencie, gdy ekipa odprowadza do autobusu naszą starościnę. Witam się z nią i od razu żegnam, idę się zalogować na polu namiotowym, a potem standardzik - zakupy i piwo nad Grajcarkiem. Czas płynie powoli, słońce zachodzi, gadamy o niczym, sielanka niesamowita, ale to właśnie jest esencja naszych wyjazdów :) Koło 23 chłopaki zaczynają już przycinać komara nad wodą, więc przenosimy się do namiotu. Kładę się, zamykam oczy, ale nie usnę. Maciek chrapie, Krycha chrapie, pewnie bym się dołączył do koncertu gdyby mi się udało zasnąć...

Jak to w starym kawale było:

Panie Sekretarzu, USA wylądowało na Księżycu!
Nie szkodzi, my polecimy na Słońce.
Ale tam są olbrzymie temperatury!
Nie szkodzi, my polecimy nocą.

W takim razie ja też lecę nocą. Otwieram oczy o 2, wyglądam z namiotu. Nad głową skrzą się gwiazdy, niebo - żyleta. Zwlekam się ze śpiwora, przepakowuję część gratów do małego plecaka, rzucam okiem czy chłopaki się nie obudzili (mission impossible) i wychodzę. Idę wzdłuż Grajcarka, przechodzę przez imprezę pod stacją kolejki, na drugą stronę potoku i po chwili wnikam w las. Bez pośpiechu (bo bez kondycji) podchodzę na Palenicę, ale tam się chyba nie da iść powoli, dochodząc do górnej stacji jak zawsze jestem zdziwiony że to już. Między Palenicą a Szafranówką też całą noc balanga, nawiguję pomiędzy imprezowiczami i robię sobie chwilkę przerwy pod szczytem Szafranówki. Cholera, za późno wyszedłem - myślę - gwiazdki powoli zanikają na jaśniejącym niebie. W dole widać światła Szczawnicy, rozkładam się na chwilkę ze statywem, robię kilka zdjęć, ale trzeba się pospieszyć żeby zdążyć na wschód w jakimś fajnym miejscu.

Wrzucam czwórkę i śmigam grzbietem Małych Pienin. Dolina między Palenicą a Jarmutą działa jak amfiteatr - gdzieś pod Jarmutą skrzeczy derkacz - słychać go z kilku kilometrów. Zgrzyt-zgrzyt towarzyszy mi całą drogę aż pod Rabsztyn. Ja podchodzę północną ścianą jego sąsiada - Wysokiego Wierchu. Trochę chaszczowania, końcówka dość stroma, ale widzę już słupek graniczny na szczycie, a przy nim... dwoje ludzi. Okazuje się że nie tylko ja miałem w planach wschód właśnie tam ;) Na szczęście zdążyłem, rozkładam sprzęt foto i zaczyna się spektakl. Robię zdjęcia, korzystam z fajnego porannego światła. Gdy słońce wznosi się już wyżej, zbieram się i idę dalej w stronę Durbaszki. Na podejściu dostaję dodatkowego motywatora w postaci czterech niekoniecznie przyjaźnie nastawionych do mnie owczarków. Nie gonią mnie na szczęście zbyt daleko, za wypłaszczeniem odbijam ze szlaku w dół w stronę "schroniska". O tej porze trudno się spodziewać żeby ktokolwiek tam był na chodzie, więc tylko odpoczywam chwilę w cieniu i staczam się drogą do Jaworek.

W Jaworkach czekam na jakiś transport, teoretycznie półtorej godziny. W praktyce zaraz po tym jak ściągnąłem buty i wyciągnąłem kopyta, nadjechał autobus nie widniejący w rozkładzie... Dojechałem do Szczawnicy akurat gdy pole namiotowe się budziło. Wziąłem prysznic i poszedłem z Magdą i Marcinem na kawę, a potem, jak prawdziwi turyści, wjechaliśmy kolejką na Palenicę. W końcu zobaczyłem gdzie też ja to byłem parę godzin wcześniej ;) Spędzamy chwilę czasu na górze, zjeżdżamy, idziemy na obiad, potem zwijamy dobytek z pola namiotowego. Część ekipy wraca samochodem, ja się decyduję na autobus do Sącza i dalej pociągiem. Spędzam najdłuższe półtorej godziny robienia niczego na stacji w Sączu, dobrze że chociaż chłodniej tam było... Wreszcie odjeżdżam do Tarnowa, ląduję wieczorkiem w domu i zgrywam zdjęcia, a w poniedziałek do pracy...